czwartek, 28 lutego 2013

Cieplejszy wieje wiatr

Na mój pomysł zamiany zimowego płaszcza na wiosenny w lutym (niby ostatni dzień, ale luty to luty) mama popukałaby się w głowę, zagrodziła drzwi wyjściowe i kazała dokonać przyzwoitych zmian w garderobie, bo przecież to jest pierwsze ciepło, a pierwsze ciepło - wiadomo, zdradliwe.
Na szczęście jednak jest za daleko, aby udzielić swej najmłodszej latorośli surowej reprymendy. I tak wyszłam dzisiaj w to piękne Niemal Marcowe Słońce w beżowym trenczu oraz... swetrze. Też będę zdradliwa, jak to ciepło. Pobawię się w chowanego z hipotetycznym katarem.
Zimo, tym płaszczem pokazuję ci faka. Udław się.

środa, 27 lutego 2013

Szwedzki stół sympatii

Jutro wyprowadza się K. Mieszkała u nas od września, przyjechała ze Szwecji w ramach Erazmusa. Teraz jedzie do Berlina ogarniać swoje architektoniczne zboczenia dalej.
Nie mówię, że jakoś szczególnie będę tęsknić, pisać kartki, czy coś w ten deseń. Nie zżyłyśmy się przez cały ten czas; może przez jej brak czasu, może przez moją barierę językową, nie wiem. Ale K. zawsze była dla mnie miła. Ja dla niej, oczywiście, również, ale jej skandynawski szwedzki stół sympatii wychodził poza moją świadomość. "Hello, how are You?" codziennie z rana, kilka razy dziennie 'hello", miłe rozmówki bez zobowiązań z kwestiami K. wypowiadanymi tym milutkim jak szwedzkie cynamonowe bułeczki głosem. A ja przecież do niej nawet nie "hałarju" nigdy; mało tego, jedzenie jej podkradałam w ilościach czasem znacznych, a ją jakoś zawsze interesowało, jak się czuję.
Jutro wyjeżdża, a ja nadal nie wiem, czy ona w ogóle mnie lubi.

wtorek, 26 lutego 2013

Garnitury i browary

Dzisiaj jest taki dzień, że mogłabym cały przespać, co z resztą udało mi się właśnie przerwać (tylko dlatego, że kark boli). Dzień otępienia, ciężkości powiek, mruczenia zamiast werbalizacji. Dzień, kiedy nawet jedzenie nie smakuje (NAPRAWDĘ JA TO NAPISAŁAM?!). Dzień, w którym zostało już tylko walnąć browar i zapalić fajkę.

Bonusowa rozkmina od J.: Garnitur to jest taki minerał, którym pali się w piecu. Kopalnia garnituru. Wydobywanie garnituru. Garnitur, ametyst i malachit.

niedziela, 24 lutego 2013

Trzeba pozjadać

Kiedyś przepadałam za Simsami. Dobrze, że nie przepadałam tak, jak nasi znajomi, których ostatnio się nie widuje, a jak już się widuje, to chce się jak najszybciej przestać, bo ciągle gadają o peesach i iksboksach.
Lubiłam budować domki. Stawiać te pojebane, ruchome ściany, kłaść podłogi,wybierać najdroższe meble (no, chyba, że akurat tworzyłam rodzinę mieszkającą na wsi, mężem menelem i bijącymi się staruszkami. Swoją drogą - co trzeba mieć w głowie....). Tworzenie bloga też lubiłam. Wieszałam nowe tło, jak wykrochmalone firanki, z wielką ostrożnością dobierałam czcionki. Byłam kreatorem swego małego świata.
A dziś po prostu siadłam, dobrałam jakieś neutralne tło, kształt koślawych literek na chybił-trafił i chuj mnie obchodzi, że prawdopodobnie nie czytają polskich znaków. Prawdopodobnie, gdyż chyba nie mam ochoty, by się temu problemowi przyjrzeć.
Chce mi się spać. Tak bardzo. Zmuszę się dzisiaj do dokończenia bluzki, którą zrobiłam ze znoszonej sukienki (na ciążę byłaby, jak znalazł, ale na razie nie przewiduję). Doktor mówi, że trzeba się zmuszać, bo spać się nie odechce od razu. Jutro idę podwyższyć dawkę narkotyku, który na razie (od jakiegoś listopada) nie spisuje się nawet jako placebo.
Dziś na obiad resztka kotletów sojowych z curry, ryż z majonezem i buraczki sprzed tygodnia. Do jutra nie mamy pieniędzy i ostatnie dni były fantastyczne pod tym względem. W końcu pozjadaliśmy zalegające zapasy. Kiszona kapusta, która swój proces kiszenia od 3 miesięcy kontynuowała w naszej lodówce, wylądowała w garnku i zmieniła się w kapuśniaczek. Zrobiłam pyszne ciasto czekoladowe z syropem porzeczkowym i napchaliśmy się nim do oporu. A przedtem darmowa rozrywka w formie pośniadaniowego spaceru na plażę i karmienia z ręki przesympatycznych łabędzi szarpiących ze zniecierpliwieniem za rękawy płaszcza. Teraz leżymy sobie, słuchamy czilowej muzyki, a w kuchni rozmrażają się knedle ze śliwkami, które zabrałam z domu jakoś chyba we wrześniu. Trzeba je w końcu pozjadać!